Legendy

O Swobnickim zamku

W połowie XIV stulecia książęta pomorscy nadali Joannitom z Rurki ziemie po drugiej stronie jeziora Grodzkiego, naprzeciw osady Banie. Zakonni rycerze, doceniając znakomite warunki miejsca, wznieśli na półwyspie jeziora obronny zamek, który miał bronić mieszkańców okolicy. Gdy warownia była już gotowa, przeniesiono do niej siedzibę komandorii zakonu.

Przez wiele lat stosunki Joannitów z mieszkańcami Bania układały się poprawnie, jednak gdy baliwem obrano Detlefa von Wallmoden, sytuacja zmieniła się. Zakonni rycerze, wraz ze swym komturem coraz częściej pojawiali się w osadzie, urządzając tu hulanki, nie płacąc przy tym za uczty i zniszczenia w karczmie. Początkowo zapraszali jeszcze niektórych mieszkańców Bania z czasem jednak komtur wysyłał już tylko kilku rycerzy, którzy siłą porywali co ładniejsze młode kobiety, przywozili do swobnickiego zamku, a po wspólnych z nimi swawolach, odsyłano je do ojców i mężów.

Interwencje bańskiego wójta na nic się zdały. Baliw, co prawda przyrzekł, że poskromi swych rycerzy i więcej ich wizyty w Baniu się nie powtórzą, ale już najbliższej niedzieli we wsi znów pojawili się zakonni, zabierając ze sobą nie tylko kilka najładniejszych dziewcząt ale też opróżniając piwniczkę w karczmie.

Nie było innego sposobu, jak prosić o pomoc księcia. Napisał więc wójt w imieniu wsi petycję i wysłał posłańca do Szczecina. Posłaniec nie wracał, zaś pewnego wieczora w domu wójta pojawił się komtur z trzema rycerzami. Trafili akurat na wieczerzę. Nie zaproszeni przez nikogo wygodnie rozsiedli się przy stole, kazali podać sobie dzban wina i, wypiwszy go, rozpoczęli rozmowę.

– Słyszałem, wójcie – zaczął komtur –żeście skargę na nas do księcia posłali. Prawda to?

– A prawda, prawda, komturze. Ludziska już dłużej nie mogli znieść waszych bezeceństw, a prośby nie skutkowały, to i do księcia trza się było udać po pomoc.

– A nie wiesz, głupcze, że wy nie do księcia, a do zakonu należycie?

– Jak to być może? – zdziwił się wójt

– A tak, że książę nadał nam nie tylko ziemię, ale i lud na niej mieszkający. należycie więc do nas i od nas, a nie od księcia zależy, jaki spotka was los.

W tej chwili drzwi izby otwarły sięi weszła Miłorada, córka wójtowa, umiłowana jedynaczka. Choćliczyła dopiero czternaście wiosen wyrosła na piękną dziewczynę.

– Nie wiedziałem, wójcie – rzekł komtur nieco łagodniej – że taki skarb w domu chowasz.

– Toć to jeszcze dziecko.

– Piękne dziecko... Ale wracajmy wójcie do naszych spraw. Tym razem skargę wam darujemy. Strzeżcie się jednak zakonu. Miłosierny jest do czasu! Lochy swobnickiego zamku są głębokie, a i na drogach niebezpiecznie.

Dokończywszy wina komtur i towarzyszący mu rycerze wyszli bez pożegnania.

Od wieczornej wizyty Joannitów minęło kilka tygodni, w czasie których w Baniu nie pojawił się żaden zakonny rycerz. We wsi rozeszła się wieść, że skarga wójtowska dotarła jednak do księcia, który wezwał do siebie komtura i nałożył nań jakieś kary. Radowano się powszechnie, że oto zagrożenie ze strony niegodnych sąsiadów minęło.

Nadeszło lato. Któregośdnia wiejskie dziewczęta, a była wśród nich i wójtowa córka, wybrały się do lasu na jagody. Czas szybko mijał i nie spostrzegły nawet panny, że słońce stało już nisko nad horyzontem. Najwyższa już pora była wracać do wsi. Gdy wyszła na trakt, nagle niczym zjawy, wyrośli przed nimi rycerze z zamku. Musieli od dawna je obserwować i pewnie teraz wyskoczyli zza grubych drzew, zastępując drogę. Chciały uciekać, ale za nimi też stali zakonni.

– Idziemy moje panny – rzekł jeden z nich – łodzie czekają na brzegu a komtur w zamku.

– Zostawcie nas w spokoju – rzekła Miłorada – Czego od nas chcecie?

– Nic strasznego – rzekł tamten – zapraszamy na ucztę do zamku.

– Nigdzie nie pójdziemy. Późno już, wracamy do domu – stanowczym głosem odparła Miłorada. Nie znała jeszcze rycerzy, nie wiedziała, że nie ma z nimi, przynajmniej w takich sprawach, dyskusji. Było ich dwa razy więcej niż dziewcząt. Pochwycili je, siłą zaciągnęli do łodzi i wypłynęli na jezioro. Daremnie krzyczały, wzywając pomocy. Daremnie błagały o wypuszczenie. Rycerze zaśmiewali się tylko.

– Nie bójcie się, drogie moje – rzekła przez łzy Miłorada – zaręczam wam, że żadnej nic się nie stanie. Zaraz wrócicie do swych domów. Znam komtura i porozmawiam z nim.

– Tak, tak – podjął jeden z rycerzy – wrócicie, tylko trochę się z wami zabawimy.

– Nie zrobicie tego – krzyknęła niemal Miłorada – Komtur na to nie pozwoli.

– Przekonasz się – rzekł rycerz i dotknął ręką jej twarzy – Auuuuu!

Miłorada ugryzła go w rękę. Chciał ją uderzyć, ale powstrzymał go jego kompan.

– Chcesz narazić się komturowi? Toż to wójtowska córka. To ją właśnie kazał sobie przywieźć!

Łodzie tymczasem dobiły do półwyspu, na którym wznosiło się ponure zamczysko. Na brzegu stało kilku rycerzy, wśród których Miłorada dostrzegła komtura. Wyskoczyła więc z łodzi i podbiegła do niego. Skłoniła się. Odpowiedział skinieniem głowy.

– Jakżem rad – rzekł komtur – gościć cię w swym zamku, piękna dziewczyno. Od ostatniego naszego spotkania jeszcze bardziej wypiękniałaś. Widzę, że przywiozłaś też swoje przyjaciółki.

– Nie przybyłyśmy tu z własnej woli. To twoi rycerze, panie, siłą nas tu przywiedli.

– Cóż w tym złego, że chcieli zaprosić was na ucztę do zamku – drwił komtur – może brak im dworskich manier, wszak to żołnierze. Chcą was ugościć i zabawić, a potem odwiozą do Bania.

– Okaż swą szlachetność panie i pozwól zaraz wrócić do domów. Późno już. Tam na nas czekają zaniepokojeni rodzice.

– Zgoda, piękna panno. Twoje przyjaciółki mogą wracać nawet zaraz, skoro nie miła im nasza gościna. Pod jednym wszakże warunkiem: Ty pozostaniesz na zamku z własnej, dobrej woli.

– Zgadzam się. Z własnej dobrej woli – mówiła niemal przez łzy – ale muszę wpierw wiedzieć, że przyjaciółki moje bezpiecznie wrócą do domu. Popłyną same, bez rycerzy. Potrafią wiosłować i są wystarczająco silne. Dadzą sobie radę.

Dziewczęta, które zdążyły już wyjść z łodzi i teraz tłoczyły się przy Miłoradzie, zaczęły protestować. Albo wracają wszystkie, z wójtówną, albo wszystkie zostają.

– Sama widzisz. One nie chcą wracać, widać spodobało im się tu – szydził dalej komtur.

– Zaklinam was, wracajcie do łodzi i płyńcie do domu, ja tu zostaję, bo tego chcę. Zapewniam was, że z ich strony żadna krzywda mnie nie spotka. Proszę tylko, pożegnajcie ode mnie moich rodziców.

Z pewnym ociąganiem dziewczęta wsiadły do łodzi i żegnane smutnym wzrokiem Miłorady wypłynęły na jezioro. Pozostali na brzegu rycerze głośno klęli, okazując swe niezadowolenie.

Gdy łodzie zniknęły już z oczu, Miłorada wyciągnęła niewielki sztylet, który zawsze nosiła przy sobie i wbiła go we własną pierś. Nikt ze stojących tego nie zauważył. Dopiero gdy martwa osunęła się do stóp komtura ten pochylił się nad nią. Spostrzegł wówczas sztylet, tkwiący w dziewczęcej piersi. Pochylił głowę nad martwym ciałem i gorzko zapłakał.

– Zawińcie ciało dziewczyny w całun i odwieźcie do domu wójta – rzekł, odchodząc w stronę swych komnat.

Polecenie komtura spełniono tylko częściowo. Zawinięte w białe płótno ciało przewieziono na drugi brzeg jeziora, jednak żaden z rycerzy nie odważył się iść z nim do wójtowskiego domu. Złożyli je więc na brzegu jeziora, gdzie o świcie znalazł je zrozpaczony ojciec.

Tragedia Miłorady przepełniła czaręgoryczy. Mieszkańcy Bań postanowili pomścić jej śmierć. Kto tylko zdolny był do noszenia broni stawił się wieczorem przed wójtowskim domem. Żegnani przez kobiety poszli na brzeg jeziora, wsiedli do łodzi i przeprawili się na półwysep.

Dostali siędo zamku bez większych przeszkód. Dopiero gdy znaleźli się na dziedzińcu nastąpiło spotkanie z Joannitami, którzy zaniepokojeni hałasem, wyszli sprawdzić, co się dzieje. Poturbowano ich okrutnie, bacząc przy tym, by żadnego nie zabić. Hałas i krzyki wywabiły w końcu na dziedziniec samego komtura. Rozjuszony tłum ruszył w jego kierunku, otoczył i w okrutny sposób zabił. Wywleczono potem jego ciało z zamku, wywieziono na środek jeziora i obciążywszy sporym kamieniem, wrzucono do wody.

Do dziś, nocą, przy pełni księżyca można przy swobnickim zamku spotkać pokrwawionego mężczyznę, osłaniającego nagie ciało joannickim płaszczem zakonnym, jak krąży wokół zamku, by później przepaść w toni jeziora.